Zamknij

AKTORSTWO TO MOJE POWOŁANIE - ROZMOWA Z ROMANEM KŁOSOWSKIM

18:00, 11.06.2018 redakcja Aktualizacja: 19:16, 11.06.2018
Skomentuj

Dziś w wieku 89 lat zmarł Roman Kłosowski, urodzony w 1929 roku aktor kojarzony przede wszystkim z serialem "Czterdziestolatek" i rolą Maliniaka. W ostatnich latach życia był w trudnym położeniu. Ciężko mu było kilka lat temu odnaleźć się po śmierci żony, jego największego przyjaciela i towarzyszki życia. Miał bardzo duże problemy ze wzrokiem - prawie nie widział. Ostatnie lata życia spędził w domu opieki pod Łodzią. Poniżej przedstawiamy rozmowę z aktorem, którą przeprowadził nasz dziennikarz kilkanaście lat temu przy okazji jednego z przeglądów filmowych.

- Jest pan odbierany przez widzów jako człowiek ciepły i serdeczny. Jak pan scharakteryzuje Romana Kłosowskiego?

- Wydaje mi się, że jestem sceptykiem, gdyż mimo porażek związanych z ludźmi, wielu zawiedzionych przyjaźni, w dalszym ciągu przyjaźń i miłość jest dla mnie rzeczą najważniejszą. Mimo, iż kilka razy dostałem w kość, nie tracę nadziei, że jeszcze  trafi mi się coś dobrego.

- Czym jest dla pana szczęście?

- To trudno zdefiniować. Łatwiej powiedzieć, co to jest nieszczęście. Nieszczęściem dla mnie jest, jeżeli nie spełnia się moje życie, kiedy nie mam satysfakcji ani ze swoich bliskich, ani z samego siebie. Największym moim nieszczęściem jest świadomość, że zdrowie nie pozwoli mi już na intensywną pracę. A szczęście? Chyba możemy o nim mówić wtedy, gdy coś dostaję od życia, a jednocześnie mam możliwość dawania. Trzeba nie tylko brać, ale i dawać. Według mnie receptą na udane życie jest, poza sprawami osobistymi, rodzinnymi, życiowymi, miłosnymi, do końca mieć satysfakcję z pracy zawodowej.

- W takim razie czy uważa się pan za człowieka spełnionego?

- Uważam siebie za człowieka, któremu się udało. Udało mi się trafić na zawód, który lubiłem uprawiać i wykonywać. Trafiłem w to co lubię i względnie potrafiłem robić. Szczęściem jest dla mnie to, iż mogę powiedzieć, że mam spełnione życie, że go nie zmarnowałem.

- Czy myślał pan o innym zawodzie niż aktorstwo?

- Jakiś inny zawód na pewno bym miał, lecz nigdy o tym nie myślałem. Aktorstwo, teatr, sztuka na tyle wypełniły mi życie, że uważam je za spełnione. Ja wiem? Może byłbym dziennikarzem lub pisarzem, lecz na to nigdy nie miałem czasu.

- Mimo, że często grał pan postacie poważne, nie pozbawione dramatyzmu, widzowie znają pana głównie z ról komediowych. Dlaczego?

 - Zawsze żałowałem, że to nie my, aktorzy, wybieramy sobie role, tylko nas obsadzają. Irytowało mnie, że w pewnym momencie zostałem "zaszufladkowany" do ról różnego rodzaju wesołków. W rzeczywistości jestem bardziej serio niż na to wyglądam. Zawsze wydawało mi się, że mogę grać także i takie postacie. Tak się zresztą złożyło, że zagrałem w filmie "Słowacki", "Kramarz" i te role nie były pozbawione dramatyzmu, do którego tęsknię. Nie znaczy to, że nie lubię grać postaci komediowych, które właściwie dały mi nazwisko. Czasem jednak mam ochotę zagrać rolę, w której mogę się wykazać nie tylko swoim poczuciem humoru, lecz także zastanowieniem, swego rodzaju przeżyciem. Każdy aktor ma takie ambicje, więc proszę się nie dziwić, że ja także.

- Co uważa pan za swój największy sukces artystyczny?

- Zna mnie kilka pokoleń i myślę, że moim największym sukcesem jest trwanie. Dzisiaj istnieję jako Maliniak, przedtem jako Szwejk, Ryszard III itp.

-  O jakiej roli Pan marzył?

- Właściwie konkretnie o żadnej. Myślę, że jestem aktorem spełnionym, bo jeśli grałem Ryszarda III, Szwejka, horodniczego, Maliniaka czy Kramarza, to niewiele mam już do spełnienia.

- Czy zdarza się, że przenosił pan cechy granych przez siebie postaci do swojego życia prywatnego?

- Nie. Uważam, że jest bardzo niedobrze, gdy aktor przenosi cechy charakteru granych postaci do życia. Nie wyobrażam sobie, abym grając Hamleta miał się później zachowywać jak on. Wydaje mi się, że aktorstwo polega na tym, aby swoje własne doświadczenia życiowe przenosić na postacie, które się gra, a nie odwrotnie. Taki styl  pracy ja preferowałem. Jeżeli grałem  nawet bardzo złego człowieka na scenie, to nie szukałem wzorów w literaturze, tylko starałem się znaleźć zło, które gdzieś tam we mnie tkwi.

- W jaki sposób pan się przygotowywał do swoich ról?

- Trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Wydaje mi się, że jak człowiek dostaje rolę, to z nią żyje, chodzi , śpi, stale o niej myśli. Jeżeli jest ona interesująca, to nie opuszcza człowieka nawet na moment. Taka rola powolutku wchodzi w krew, w organizm aktora. Na ile uda się jej przeniknąć, na tyle można powiedzieć, że jest dobra.

- Czy miewał pan problemy z tremą?

- Tremę miałem za każdym razem. Oczywiście , że największą odczuwa się przed premierą, jednak nawet, gdy grałem któryś tam spektakl, trema pozostawała. Ona nie tylko paraliżuje, ale i mobilizuje. Jest moment pełnego sprężenia, który daje efekt. Bez tremy nie wyobrażam sobie aktorstwa.

- Z którym reżyserem najlepiej się panu pracowało, którego najbardziej pan ceni?

-  Trudno wybrać jednego. Wiele lat temu zaczynałem z Andrzejem Munkiem. Bardzo wiele się od niego nauczyłem, ponieważ dużo wymagał. Później pracowałem z Andrzejem Kondratiukiem, człowiekiem zwariowanym, którego bardzo lubię. Dawał mi wiele możliwości na planie i zrewolucjonizował moją pracę. Poprzedni reżyserzy pracowali według techniki nieco "staroświeckiej". Tłumaczyli, gdzie się trzeba ustawić, co trzeba głośno powiedzieć, co odpowiednio zaakcentować. Andrzej powiedział, że mam się niczym nie przejmować, gdyż kamera jest dla mnie. Moim zadaniem było być autentycznym. Do tej pory jestem z nim w zażyłej przyjaźni. Dobrze współpracowało

mi się, zwłaszcza przy pierwszym "Czterdziestolatku" z Jerzym Gruzą, nieźle z Aleksandrem Fordem. Są jednak i tacy reżyserzy, o których wolałbym nie mówić.

- Sam pan także zajmował się reżyserią. Jak to się zaczęło?

- Po moim udanym starcie teatralnym w Szczecinie, udałem się do Warszawy, gdzie pomimo kiepskich warunków fizycznych zacząłem grać wspaniałe, główne role. Potem miałem taki okres, że grałem role typu robotnik III czy morderca IV. Wtedy pomyślałem , że moje życie nie za bardzo będzie spełnione, gdy będę grał takie epizody. I wtedy ze strachu poszedłem na reżyserię, którą udało mi się skończyć. Dzięki temu nawet po tym, jak zostałem "zaszufladkowany" do ról komediantów, mogłem wybierać sobie zakres literatury i wypowiadać się na poważniejsze tematy. Właściwie wszystkie moje pierwsze inscenizacje reżyserskie to tylko wielkie dramaty. Dopiero później, gdy przeszedłem do teatru "Syrena", zmuszono mnie do realizacji fars i wesołych komedii. Jednak zawsze podkreślam, że moim pierwszym, najważniejszym zawodem jest aktorstwo, które zawsze będę bardziej lubił niż reżyserię. Po prostu to moje powołanie.

- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Łukasz Matuszka

(redakcja)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%